Filozofia z codzienności. Dwie smutne (ale piękne) piosenki pod choinkę.

Co chciałbym wam dać przed świętami? Dwie piosenki. Smutne ale piękne. Mainstreamowe ale mało znane. Banalne ale mądre. Mam więcej takich skarbów ale zacznę od czegoś, co daje mocno do myślenia. Będę trochę jak Sokrates. Ja sam nie przekaże wam mądrości ale pokaże, że można ją znaleźć tuż obok, wystarczy się tylko schylić. A można ją znaleźć wszędzie, Choćby w pop kulturze. No to proszę, oto one!

River of Tears.

Usłyszałem tą piosenka zupełnie przypadkowo. Wracałem z biegania po górach. Biegłem solowe ultra i skończyłem pod Babią Górą zdecydowanie za późno. Końcówkę trasy biegłem już po ciemku. Ten mrok na trasie wtrącił mnie w specyficzny melancholijny nastrój. A potem jechałem autem przez ciemne, jesienno-wieczorne Beskidy. Była wigilia Święta Zmarłych. Skąd wiem? Bo słuchałem „trójki”, która jeszcze wtedy byłą „trójką” i trafiłem akurat na audycję Marka Niedźwiedzkiego „Muzyka ciszy”. Tytuł brzmiał intrygująco więc nie przełączałem. I wtedy „Niedźwiedź” puścił tę piosenkę. Nie słyszałem jej przedtem i od razu zauroczyła mnie kontemplacyjnie rytmiczna perkusja, brzmiąca trochę jak dźwięk metronomu. Do tego powtarzający w kółko tę samą frazę bas. Potem anielskim śpiewem odezwała się gitara i zaczęła się opowieść. Głos wokalisty znałem, ale przez dłuższą chwilę nie mogłem sobie przypomnieć, któż to taki? W końcu pojawiła się właściwa odpowiedź: przecież to Eric Clapton! O czym była historia, którą zaśpiewał? O utracie kogoś bliskiego. O tym jak wciąż się ucieka przed rozpaczą i jak to jest „tonąć we łzach”. O tym, że można uciec gdzieś daleko i próbować zacząć od nowa, w miejscu gdzie nikt nas nie zna, ale też o tym, że nie zdołamy uciec przed rozpaczą. Pozostaje dosyć złudna nadzieja, że kiedyś jeszcze przyjdzie nam spotkać tego, kto odszedł. Łudzimy się, że gdyby to było możliwe, nasz ból byłby mniejszy, ale najczęściej pozostaje tylko sama ucieczka przed uczuciem jakby się tonęło w rzece łez.

Exile.

Tę piosenkę również znalazłem przypadkiem. Zaintrygowany twórczością Taylor Swift natknąłem się na jakieś zestawienie z cyklu: „dwadzieścia najlepszych kawałków…”. Byłem wtedy pod wrażeniem piosenki „Blank space” (polecam, koniecznie z filmowym teledyskiem, kawał solidnej roboty) i ciekawiło mnie, co ta słodko wyglądająca blondynka ma jeszcze do powiedzenia. „Blank space” była wysoko w przeglądanym przez mnie zestawieniu, ale numerem jeden była piosenka, której nie znałem: „Exile”. Znaczy to po angielsku coś w stylu: wygnaniec, banita, zesłaniec. Jedyny akompaniament jaki na początek usłyszałem to prościutka i piękna linia fortepianu. A potem rozpoczęła się historia ich dwojga. On to Justin Vernon, lider zespołu Bon Iver, piekielnie zdolny artysta z nurtu indie folk. Ona to gwiazda muzyki pop, Taylor Swift. Ich spotkanie w tym duecie bywa określane jako spotkanie dwóch największych głosów swojego pokolenia. A o czy jest piosenka? Opowieść zaczyna on, niskim przejmującym głosem. Można się domyślać, że ona wyrzuciła go z domu. I chociaż to dramatyczne, słyszymy jednak jego słowa: „I think I’ve seen this film before and I didn’t like the ending”. A później możemy też dowiedzieć się skąd wziął się tytuł piosenki. Justin śpiewa jedną z piękniejszych fraz tego tekstu: „You were my town now I’m an exile seeing you out.” I znowu “Myślę, że widziałem już ten film wcześniej”. Nie będę wam streszczał całej piosenki ale pamiętajcie, żeby odsłuchać ją w wersji „Official Lyric Video”. Jest to wersja z prościutkim, jednostajnym obrazem i tekstem wyświetlanym na ekranie. Dlaczego to istotne? Bo ta piosenka to coś więcej niż tylko melodia. W tekście możecie zobaczyć zmaganie się dwojga ludzi, o to by pozostać razem. Kiedy już on wyleje swoje żale, ona zaśpiewa o tym jak bardzo jej nie rozumiał. Jak wiele znaków mu dawała, a on ich nie widział. O tym, że bycie razem to ciągłe stąpanie po cienkiej linii. I wreszcie o tym, że on był jej królestwem (Crown) a teraz ona, tak jak on, jest wygnańcem (exile). Ona też zna ten film i też nie lubi zakończenia i w związku z tym wychodzi bocznymi drzwiami (I’m leaving out the side door). A potem śpiewają już razem. Ona, że on jej nie rozumie, on że jej nie rozumie. On, że oczekiwał jakiegoś znaku, ona, że dawał wiele znaków. I tak dalej. Dlaczego ta historia jest tak mądra i wzruszająca? Bo jest prawdziwa. Związek dwojga ludzi to coś w rodzaju państwa-miasta. Łączy wiele, pozornie sprzecznych punktów widzenia. Zawsze jest na krawędzi rozpadu ale pomimo to może przetrwać bardzo długo, o ile, paradoksalne, zachowa się jego dialektyczność. Dlaczego? Bo słuchając tej historii możecie pomyśleć, że problem polega na tym, że oni się różnią, a ona go wyrzuca z „miasta”. On jej nie rozumie a ona chce być rozumiana. Ale zauważcie, że ona koniec końców też jest wygnańcem. Bycie częścią społeczności miasta-państwa należy do natury ich obojga i oboje tracą siebie jeśli jedno odejdzie bo „miasto” przestanie istnieć. No i jeszcze to intrygujące „I’ve seen this film before”. Co to właściwie znaczy? Że scenariusz spektakularnego odchodzenia jest znany i nikt go tak naprawdę nie lubi. On go przyjmuje, chociaż wie, że to „film”, ona wychodzi bocznymi drzwiami, też wiedząc, że to „film”. A co to za film? Film w którym grają emocje. Film, który tak naprawdę nie decyduje o odejściu bądź pozostaniu. O tym decydujemy my sami, i to nie dlatego, że się rozumiemy lub nie, i nie dlatego, że on nie widział znaków lub jej nie rozumie. Jeśli nie widział to pytanie, czy w końcu zobaczył, jeśli nie rozumiał to pytanie, czy w końcu choć trochę zrozumiał? A może ona, wiedząc, że on nie rozumie, nie będzie dawała znaków tylko po prostu mu powie? I tak dalej, i tym podobne. Związek jako państwo-miasto to coś, co bardzo mnie urzekło i może dlatego polecam wam tą piosenkę.

Właściwie polecam je obie. Bo obydwie są o zmaganiu z losem. Są pod tym względem dosyć podobne. I piękne. Są też o tym, że pewnych rzeczy nie da się zmienić. Można za to zmienić siebie. My sami to jedyna dostępna nam sfera, nad którą możemy mieć pełną kontrolę. Proces pozyskiwania tej kontroli jest trudny i bolesny, ale możliwy. No i jeszcze taka myśl mi przychodzi do głowy, że życie to zmaganie się z tym czym jesteśmy i przyjmowanie tego czym nie jesteśmy i na co w zasadzie nie mamy wpływu.

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Przewiń do góry